
Nadszedł dzień w życiu Alberta, który każde dziecko uwielbia. Urodziny. Wyczekiwane i wymarzone. Ale jest coś, a raczej ktoś, kto rzuca cień na przebieg tego wspaniałego dnia. Jak skończy się jeden z ważniejszych dni w roku Alberta? Czy najnowsza książka w serii o Albercie Albertsonie jest tak samo dobra, jak poprzednie? Zapraszam do recenzji – „Urodziny Alberta” Gunilli Bergstrom Wydawnictwa Zakamarki.
Sympatyczny Albercik kończy właśnie 6 lat. Z tej okazji ma odbyć się przyjęcie urodzinowe.

Do akcji wkracza, po raz pierwszy w serii, nowa postać, ciocia Fela. Ma ona, w przeciwieństwie do Alberta (jak się później okazuje), zupełnie odmienna wizję tej imprezy. W końcu 6 lat kończy się raz w życiu.

No i zaczyna się wir przygotowań. Albert i Tata są w tym wszystkim nieco na uboczu, interweniują czasami, ale na niewiele się to zdaje. Ciocia sprząta, robi zakupy, piecze torty i przygotowuje scenariusze zabaw.


Albert jest tym wszystkim zmęczony, kiedy wreszcie nadchodzi ten wielki dzień. Podczas przyjęcia też nie wszystko idzie zgodnie z planem, chociaż ciocia dwoi się i troi, żeby wszystko było wspaniale, jak na urodziny przystało.


Co wydarzy się podczas przyjęcia? Zdradzę tylko, że przyjęcia jednak będą dwa. Jeśli chcecie wiedzieć dlaczego zajrzyjcie do tej książki.

Z Gałgankowych wrażeń – wydaje mi się, że dopadło go coś, co kiedyś następuje w każdej serii. Zmęczenie materiału. Mimo że ostatnia nowość trafiła do nas ponad pół roku temu, podczas targów książki w Warszawie, czyli maj, to w Gałganku nie ma już tej pierwszej ciekawości kolejnych przygód Alberta. A może te nowe części są już bardziej abstrakcyjne? Bo pierwsze książki z serii są mu nadal bardzo bliskie. Tamte przygody dotyczą jednak bardziej przyziemnych rzeczy – chodzenia spać, porannego szykowania się do przedszkola czy zabawy z rodzicami. Tutaj mamy do czynienia z czymś, co zdarza się rzadziej, bo raz w roku. Może czteroipółlatek nie do końca jest w stanie to docenić.
Z rzeczy, które go zainteresowały, to zabawy wymyślone przez ciocie Fele na przyjęciu. Na przykład, nie wiem czy pamiętacie, zabawę w dorysowywanie prosiakowi ogonka. Oczywiście osoba rysująca ma zasłonięte oczy. Kojarzę taką zabawę w nieco innej wersji ze szkoły. Wtedy dorysowywaliśmy uszy do głowy. Gałgankowi bardzo spodobał się ten pomysł. Musimy go wypróbować.

Druga zabawa – łowienie wędką smakołyków, też była zabawna, zwłaszcza kiedy na wędkę złapała się ciocia. To są smaczki, które w tej książce docenia Gałganek. Sam przekaz nie do końca go ujął. Ciocia Fela też nie przypadła mu do gustu. Jeszcze jest za młody, żeby wychwycić to, co czai się między wierszami. Przecież każdy ma w rodzinie taka ciocię, która wie lepiej. Albo babcię…. Jak widać w Szwecji ludzie niewiele się różnią.
Sama książka to dobry pretekst do rozmowy o tym, że warto czasem słuchać innych i nie uszczęśliwiać ich na siłę. Gałganek często chce uszczęśliwić na siłę swoją mała siostrę, więc mam podatny grunt.
Dla niektórych może też być pretekstem do rozmowy o tym, że nie zawsze szpanerskie przyjecie w wynajętej sali (chociaż teraz to już jest passe – wynajmuje się baseny i inne obiekty, co tam ambitnym rodzicom przyjdzie do głowy, żeby się pokazać przed innymi rodzicami) jest najważniejsze.
Liczę, że Gałgankowi wróci zapał do Alberta, bo sama strasznie go lubię. Urodziny może nie są pierwszym wyborem z całej serii, ale nadal będziemy czytać Alberta. To naprawdę sympatyczne książeczki.